Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chectwa i poczciwości (bo to u mnie wszystko jedno), że kto pracuje ręką?
— Mego syna wam polecam, przerwał stary.
— A cieszę się mocno! ale go pierwszy raz widzę, nie wiedziałem nawet.
— Z tatarskiej niewoli wraca.
— O! do sto katów, nie dziw że pożółkł. Koninę jadł a kobylem mlekiem popijał!
— Wiecie, tajemniczo szepnął Czuryło, że nie pojmuję jak wszystko się wydało.
— Co? to być nie może! zawołał Krzysztof rzucając odzienie z niecierpliwością, to być nie może!
— Jakem poczciw. Dziś książe powrócił, na drodze musiał się dowiedzieć, że go wywieziono do Litwy. Ale od kogo?
— Nie rozumiem, klnę się częścią że nie pojmuję. Za towarzyszów ręczę, a na oku ich wiodąc do samego Krakowa przywiodłem.
— Kiedyście wrócili?
— Trzy dni temu.
— Wszyscy?
— Czekajcie! A jestem w domu, Łęczycanin się na chwilę pozostał był i opóźnił, ale wczoraj powrócił. Nikt inny jak on. Spił się jak bela.
I ze zgrozą podnosząc pięść dodał:
— Przysięgam, że go więcej nie użyję, niech z głodu zdycha i co chce robi.
To mówiąc pobiegł do drzwiczek od drugiej izdebki, schylił się w nich we dwoje i począł wołać:
— No, wstawaj i chodź tu — słyszysz?
— Hę? idę, idę, odrzekł mu głos stłumiony, prawdę rzekłszy, nie wyspałem się jeszcze, ale idę.