Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To przynajmniej Skowroński!
— Niech będzie jak się wam podoba, panie wojewodo.
— Zawołać mi Grydy! — klasnął w dłonie Sapieha.
Po chwilce wszedł żądany. Był to olbrzymiego prawie wzrostu człowiek, barczysty, silny, już szpakowaciejący, rumiany, z krótko ostrzyżonym włosem, ogoloną brodą i ogromnym wąsem. Ubrany w obcisły kaftan łosi i kontusz szary, buty czarne długie, nóż za pasem, czapka w ręku lisia z wierzchem aksamitnym.
Gryda był starszym marszałkiem nad dworem wojewody.
— To jest pan Skowroński, polecony mi wielce — rzekł Sapieha — biorę go na swój dwór, będziecie mieli oko na niego pilne.
— Dopilnuję — rzekł Gryda spoglądając surowo w chłopca.
— Tylko łagodnie Grydo, bo to musi być jak z lica widać trochę pieszczone.
— No! no! my go tu Jaśny Panie odpieścim, zmężnieje u nas i odejdzie mu ta bladość.
Wojewoda się przyśmiechnął.
— Łagodnie mój Grydo.
— A już kiedy pan wojewoda rozkaże.
— Wielce mi polecony jedynak.
— Tego mu nie winszuję — gburowato odrzekł marszałek. — Z jedynaka, to wiadomo panie wojewodo...
— Ale nie w waszych rękach.
— A juściż, nie dałbym tak wyrość. Stanisław po-