Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wierzycie nareszcie, że pan Czuryło i my z nim wespół czyniący, nie jesteśmy zausznikami nieprzyjaciela, ale obrońcami waszemi?
— Tak jest, wiem, wierzę — dziękuję, odparł Staś Sołomerecki, (on to był bowiem), ale powiedzcie mi proszę, dla czegoż matka moja o tem nie wie, czemu to nie z jej wolą, czemu pisać nawet?....
— Mości książe, odrzekł starszy, lękając się o was, matka gotowa była wyrzec się wszystkiego dla ocalenia. Gdyby wiedziała gdzie jesteście, postrach mógłby ją zmusić do wydania tajemnicy. Lepiej żeby opłakawszy chwilę, mogła się później bezpieczeństwem pocieszyć. Dla niej to zarówno jak dla was uczyniono.
Widzicie że w takim razie tajemnica jest konieczną, tajemnica to nawet na dworze Sapiehy.
— Ależ sam wojewoda?
— Sam wojewoda o wszystkiem wiedzieć musi, dodał starszy, to koniecznie, ale nikt więcej. Będziecie nosić imię obce, nieznane, i tu zdaje się Sołomerecki wyszukać was nie potrafi i gdyby nawet znalazł, opieka okryje was silna.
— Lecz czy zechce?
— Mamy silne listy instancjonalne. Tymczasem posłane prośby do Rzymu będą miały czas wrócić zrezolwowane, a wy nauczycie się tu rycerskiego rzemiosła przy znakomitym mężu, który szablą i piórem służył krajowi.
— Jedźmy, rzekł drugi.
— Pamiętajcie, dorzucił starszy, tajemnica dla wszystkich, jedno nie zdradzi was i nowych niepokojów, nowych niebezpieczeństw naprowadzić może. A tutaj nie znajdziecie kto by was tak skutecznie obronił.