Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dokąd? rzekł cicho szlachcić, zawsze niespokojny.
— W świat, przed siebie.
Nim starą Martę przywiedli, żona szlachcica podała pić i jeść Czuryle; ale głodnemu i spragnionemu innego pokarmu było potrzeba.
Przyszła naostatek staruszka, wiedziona przez odarte wnuczątko, kijem się podpierając i coś marmocząc pod nosem.
Czuryło wstał.
— O! ona mnie nie pozna! ona ślepa.
— Czyj to głos? spytała zastanawiając się Marta.
— Marto Wołynko, zawołał Czuryło, nie przypomnisz sobie dawnego pana?
— To Czuryło! podnosząc nagle głowę zakrzyczała nagle ślepa. To on! głos jego. A zkąd wy paneczku?
— Z niewoli tatarskiej.
— Na krzyż pański, piętnaście lat, i oczy moje zgasłe już cię nie zobaczą, ale cię poznałam, poznałam po głosie. To ty dobry paneczku?
I rozpłakała się. Szlachcic gryząc wąsy stał w ganku ciągle, poglądał na żonę, kręcił głową niespokojnie.
— Gdzie Marcjan twój syn?
— Siedzi w pasiece.
— On mnie pozna, zawołał dawny dziedzic, ja go rozpytam, pozwólcie przyjść Marcjanowi.
Dość nie rad całemu wypadkowi posłał szlachcic po Marcjana, który o kuli się przywlókł z pasieki, porzuciwszy swój warsztat tkacki. Do razu poznał, przypomniał pana i padł mu do nóg, poczęli oba płakać przypominając sobie dawne czasy.
Pozwolono przenocować w kuchni panu Czuryle,