Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeciwnie mniemano, dziś wiemy jak dalece to prawda. Ludzie szczęśliwi wstydzą się niejako swojego szczęścia wobec niedoli, i jeśli nie z szlachetniejszych pobudek, to dla tego aby nie patrzali na cierpienie, wesprą je; przeciwnie cierpiący, znękani, odpowiadają na skargi zawsze słowami Gwatymozina: „A jaż na różach jestem?“
Wszyscy towarzysze Nadbożanina zdawali się zupełnie zobojętnieli na nędzę swoją i cudzą. — Ci co usnąć mogli, pomimo chłodu, wilgoci, zaduchy smrodliwej i ran swoich, spali, ci którym sen nie przyszedł na powieki, jęczeli z rozpaczą lub milczeli w odrętwieniu. Żaden się nie pochylił ku budzącemu z bolesnem westchnieniem jeńcowi. Towarzysz tuż na jednym barłogu leżący, popchnął go sobą tylko i obróciwszy głowę na ramię, spojrzał obojętnie, mówiąc pół głosem: Żyje!
— Bodajbym nie żył! ozwał się szlachcic.
— Każdy z nas to codzień powiada, odparł zwracając się i układając do snu niewolnik, ale cóż to pomoże?
To powiedziawszy czy zasnął, czy udawał że spi. Powoli rozwidniać się zaczęło na dnie wieży i okropny widok uderzył oczy Nadbożanina. W koło słupa wyciągnięci na trzcinie, leżeli, siedzieli, drżeli pokurczeni biedni brańce, przykuci jedni za nogi, drudzy za ręce, inni wpół ciała, po większej części obnażeni, odarci, poranieni okropnie, z ranami nieopatrzonemi, nie zawiązanemi, ropiącemi, gnijącemi ohydnie.
Starzec siwy konał z drugiej strony słupa klnąc i wyrzekając.
— Żona, dzieci, wołał — swoi! Wszyscy zapomnieli, nikt nie wykupił. Żona, dzieci — przeklęci! Niech im