Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dwa słowa tylko.
Korycka wlepiła oczy w niego i kiwnęła głową.
— Jest z tobą Zuzanna?
Ona znowu głową tylko poruszyła.
— Ja ją na miejsce Giżanki chcę wziąć.
Stara splunęła. — Ona i bez was je zajmie, jak ja zechcę.
— Nie, bezemnie nie, odparł Mikołaj. Powiedz królowi, gdy cię o zdrowie swoje pytać będzie, aby dawną kochankę porzucił, chceli być zdrów, a nową wziął. Król lęka się o siebie, posłucha. Ja wam dobrze życzę.
— I chcecie się mścić na Giżance, dodała stara.
— Może, pamiętaj jak kazałem.
— Kazałeś? pytała stara. Ja nie słucham niczyich rozkazów, nawet królewskich.
Mniszech dobył worka i wsunął go w ręce Koryckiej, ona zważyła na dłoni, popatrzała i słowa nie powiedziawszy, wejrzeniem pożegnała podkomorzego, który ją do drzwi odwiódł, wziął kapelusz ze stoła i pospieszył do sali, gdzieśmy go wprzód widzieli.
Tu pusto było, brat tylko jego Jerzy siedział w krześle, zadumany. Mikołaj doszedł na palcach do drzwi komnaty Augusta, posłuchał chwilę i usiadł przy bracie. Spojrzeli po sobie. Jerzy z pogardą zimną, Mikołaj z niespokojem tylko i nic nie rzekli. Rozumieli się bez słów. Potem z założonemi rękoma, odwróciwszy głowy, jeden w tę, drugi w inną stronę poglądając, pozostali nieporuszeni.
Z tajemnych myśli obudziło Mikołaja lekkie dotknienie jego ręki.
Był to Stanisław Fogelfeder, który cały drżący, na palcach przystąpił ku niemu i błagającym wzrokiem zdawał się o coś prosić.