Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawołaj mi Jakóba, powtórzył król podnosząc oczy.
Kniaźnik z widocznem ociąganiem się wyszedł nareszcie po podczaszego. Król znowu drzemać począł.
Chwila tak upłynęła, gdy chód blisko dał się słyszeć, podniosła zasłona sypialni, wcisnął po cichu Kniaźnik, a za nim człeczek małego wzrostu, rudy, krótko ostrzyżony, krępy, barczysty, z oczyma żółtemi prawie i zarosłą brodą.
Król posłyszawszy idących, odwrócił się nieco i z ciężkością podniósł.
— Jest Korycka? spytał.
— Dzisiaj przyjechała.
— Niech wszystko będzie gotowe, po wieczerzy będę u niej. Zaprowadźcie ją do siebie a wypytajcie wprzódy, co mi za radę dać może na moje nogi. O! bolą mnie straszliwie. I biedny król jęknął łapiąc się za kolano.
— A pamiętajcie o niej! lepiej szatana nie gniewać, jak przeszłą razą się groziła że mi słabość naśle, gdy jej sukna nie dali.
To rzekłszy król opadł wysilony na krzesło i oczy zmrużył, Kniaźnik dał znać Jakóbowi aby odszedł.
Przejdźmy teraz z nim razem do jednej z dolnych izb zamkowych, w których czeladź i dwornie królewskie, panów senatorów i sług Augustowych, zasiadły za stołami, podzieliły się w kupki, z cicha rozmawiając między sobą.
Izba ta długa, sklepiona, oświecona ogniem wielkiego komina i kilką świecami po stołach w mosiężnych świecznikach rozstawionemi, wystawiała obraz dziwnej rozmaitości. Stroje sług krajowe i zagraniczne, barwy różnej, twarze polskie i cudzoziemskie, mięszały się tu z sobą. Polacy, Litwa, Węgrowie, Tatarzy, Ko-