Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.
GANEK PLEBANJI.

Pogodny ranek późnej jesieni świecił nad Proszowicką okolicą. Słońce przebiwszy sine i białawe chmury pędzące z zachodo-północy na wschód, blado jaśniało na niebieskawem tle oczyszczonego sklepienia. Wiatr unosił żółte i brunatne liście drzew, i kręcił tumanami piasku, świszcząc żałośnie między drzewami i budowlami. Długie nici pajęcze osnuły łodygi zeschłych kwiatów, gałęzie drzew, i powiewały unosząc się w powietrzu. Z daleka siniały góry, żółciały łąki, ciemniały stłuczone ścierniska, a drzewa odarte z zieloności, resztą sukienek żółtych i czerwonych odbijały na szarych przestrzeniach.
I ptastwo świergotliwe umilkło.
Wróble tylko bawiły się ćwierkając pod strzechami domostw, kruki i kawki kracząc pędziły z gajów na łąki, z łąk na posiane pola, zieloną wesołą runią okryte.
Piękny ten dzień jesieni był jak wesoły dzionek starości rzeźwej, zdrowej, ale niemniej jednak starej.