Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie będzie bardzo wygodnie, ale żyd nie dokończył i poskrobał się.
— Wszędzie mi będzie dobrze, odpowiedziała nieznajoma.
Trzymaj konie a ja panią wysadzę, przerwał stary, bo po błocku tem nie przejdzie.
I Palej żywo mimo wieku z siedzenia swego skoczywszy, podbiegł ku wysiadającej, wziął ją jak dziecko na ręce i schylając się uważnie, wniósł do izby, za niemi starsza niewiasta powlokła się powoli.
Izba do której weszli, smutną, brudną i nagą miała prawo wydawać się przybyłym, a jednak wszyscy już trochę z biedą i podróżą oswojeni, znaleźli ją wygoduą; chociaż kury co chwila wbiegały dowiadywać się z alkierza, choć podłoga czarna była od błota, pułap niski i zasmolony, ściany wylepione gliną, piec garbowaty i okopcony, ławy nizkie i chwiejące, chociaż wiatr chodził od okna do okna wahając pajęczynami, poosnowanemi po kątach.
Na gołym tapczanie usiadła przybyła i pozostała nieruchoma, zamyślona, gdy słudzy krzątali się tymczasem znosząc tłumoki, robiąc posłanie, zatykając dziury i starając się jako tako izbę uprzątnąć.
— Spytajcie o króla, rzekła nareszcie nieznajoma.
Stary sługa, którego zwano Palejem, niegdyś kozak, jak to po części z wąsów zawiesistych, po części z fantazji poznać było można, zafrasował się, poskrobał w głowę i odpowiedział cicho:
— Już ja się pytałem.
— Król jest?
— Jeszcze w Lublinie, mruknął Palej.
Młoda kobieta spojrzała na niego i opuściła ręce.