Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi otwierającemi się na zewnątrz klapą podpartą na wbitym w ziemię palu. W tych sklepikach lichych wyglądały białe zasłony żydówek siedzących na garnkach z żarem i węglami, czarne płaszcze żydów zgarbionych nad książką modlitwy, wiszące w oknach rozmaite towary, leżące na wystawach naczynia, owoce i t. p. Deszcz lał jak z wiadra miotany silnym wiatrem, drzewa chyliły się resztę liści tracąc porwanych burzą, kilku ludzi z głową przykrytych workami, podkasaną suknią, wywróconym kożuchem, kilka bab w fartuchach zarzuconych na włosy, brodziło zalanemi błotem ścieżkami. Na prawo widać było zamczysko. Nieznajoma spojrzała nań przez firanki, i modlić się znowu zaczęła. Minęli kościół, minęli rynek, Mortchel woźnica kilka razy spotykanych żydów zapytał, i zakręcił w prawo na ciasną uliczkę. Ale tu ciężko było rydwanowi przejechać. Ta część mieściny miała jeszcze smutniejszy i biedniejszy pozór. Sciśnięte domki żydowskie i mieszczańskie, przegrodzone rzadko płotkami, najczęściej przypierające prawie do siebie, stykały się dachami, ścianami; wystawały na ulicę gankami; wysokie żerdzie na których zawieszony był sznur łączący pokrewne domy żydowskie wznosiły się tn i owdzie. Stndnie, błotniste, głębokie kałuże, kupy śmieci, gnojów, drew, materjału budowlowego, przerzynały w poprzek czarny ten zaułek. Karoca niekiedy wpadła po osie w wodę, grzęzła w błocie rzadkim, to znów krajała miękką i rozlazłą od deszczu ziemię, to wznosiła się na nasypy słomy i gnojów, z których nagle spuszczała w rowczaki wiodące ścieki miejskie do fos zamkowych.
Trzeba było i powolności żydowskich koni i uwagi połączonej żyda i starego sługi, aby bez wywrotu lub