Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niebytności, dziwnie przewrócony porządek zastawał, śpieszył jak mógł nieborak.
Dobrze zmierzchało gdy ujrzał nareszcie stare lipy otaczające cmentarz i białe mury kościołka.
— Dzięki Bogu, rzekł w duchu.
Dzwon właśnie odzywał się na pacierze, proboszcz się przeżegnał i modlić począł. Tak coraz bardziej zbliżał się ku lebanji, mimowolnie zwracały się jego oczy na ten domek w którym przeżył lat tyle spokojnych i szczęśliwych.
Z biciem serca ludzi przywykłych do swojego kątka, otworzył fórtkę, zajrzał w dziedziniec, psy poczęły się koło niego łasić. W ganku postrzegł swoich Klechów i Magdę.
Ona poznawszy proboszcza, wybiegła przeciw niemu.
— To Dobrodziej! Ale cóż to jest? pieszo.
— Klacz zakulała. Jak się macie? A gdzie mały?
— Mały? powtórzyła kręcąc fartuch w palcach Magda, mały? I afrasowana nie wiedziała co mówić.
— Mów, mów, co się z nim stało?
— Poszedł, rzekła Magda łykając ślinę i jąkając się, poszedł dalej.
— Dokąd? kiedy poszedł? toście go chyba wypędzili?
— My, nie, to on sam poszedł. Dobrowolnie.
— Ale to być nie może! zawołał proboszcz szybko zmierzając ku domowi, to być nie może!
Wszyscy Klechowie i Magda widocznie byli pomięszani.