Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Klechowie domyślili się nieco po znaku Magdy, iż poznała Lagusa, lub wreszcie przeczuła go, spojrzeli po sobie, pokręcili głowami, czekali.
Niech będzie pochwalony — ozwał się dziad stojąc u słupa, oganiając się psom, i szukając oczyma to tu, to owdzie, jakby się co ujrzeć spodziewał.
— A zkąd to Pan Bóg prowadzi? rzekła Magda drżącym głosem.
Lagus podniósł głowę, długo wlepiał w nią oczy, zdawał się dziwić, chcieć coś powiedzieć, potem szepnął:
— Z Krakowa.
— A dokąd?
Gdzie oczy prowadzą. Zwyczajnie dziadowska droga. Magister ścisnął pięść, przypomniawszy sobie wczorajszą przez chłopca opowiadaną historją i czując już w sobie ochotę wojowania.
— Co tam słychać w Krakowie?
— Ah nic, wszystko po staremu.
Milczeli znowu, dziad ciągle się oglądał i westchnął.
Magda mu wyniosła chleba kawałek do torby i powiedziała:
— Idźcie z Bogiem, księdza proboszcza nie ma w domu.
— Pozwólcie mi przynajmniej spocząć.
— Czemuż, czemuż — spocznij sobie, mój kochany, usiądź, posil się. Więcej ci dać nie możemy, bo i nie ma co.
— Już to wiem, rzekł dziad, co plebanja to nie dwór, zwłaszcza kędy Klechów dużo.
Magister ścisnął pięść i zęby razem, chciał już kułakiem w bok poczęstować przybylca, ale spojrzawszy na ramiona jego dał pokój.