Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i medalem. W ręku miała kosztur wypolerowany rękami, sękowaty; przez ramię torbę w której chleba kawałek ciężył, na sznurku z drugiej strony pasa — garnuszek. —
Na twarzy niegdyś pięknej, a teraz wyrazu pełnej, czytać było można wzgardliwą dumę, bolesne zniechęcenie, smutek i niepokój. Czarne brwi zmarszczyły się i pofałdowały czoło, oczy zaczerwieniły, górna warga drżała konwulsyjnie, a w głowie jej było utajone łkanie. Kiedy po cichu chwytając Maćka za rękę wymówiła — Poczekaj, zdało się że łkaniem dokończyła wyrazu. Sierota też zatrzymał się jak osłupiały i wlepiwszy w nią oczy zdziwione, zawołał:
— Ty tu — ty tu!
Ona nic na to nie odpowiadając, poruszona, niespokojna, spoglądała na odpływający tłum, jakby oczekując, żeby się rozszedł i samych ich zostawił.
W tem kampsor Hahngold, zszedłszy z galerji na której się bitwie koguciej przypatrywał, zdawał się zmierzać do Maćka i postrzegłszy kobietę, mocno w nią oczy wlepiać począł. Ona dostrzegłszy to usunęła się nieco, a żyd postąpił ku Maćkowi, coś mrucząc pod nosem.
— A nu, jakże się wam tu powodzi? odezwał się powoli do Maćka.
— Jak wszystkim — nic szczególnego mnie nie spotkało, wpisałem się, uczę i żebrzę.
Na to ostatnie słowo kampsor szydersko się sam do siebie uśmiechnął i rzucił wejrzeniem niedocieczonego wyrazu na żaka.
— A czemu nie zajrzeliście do mnie?
— Po cóż ja do was? spytał Maciek.