Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najeżywszy się cofać począł z otwartym dziobem, na każdy raz, razem odpowiadając. — Czerwony gonił go ciągle i przyparłszy do nóg właściciela, skoczył na niego.
Biały w tej chwili uniósł się w górę, podleciał, siadł zajadle na grzbiecie złocistemu wrogowi, i począł bez litości stukać mu w głowę ostrym dziobem, bijąc się po bokach skrzydłami. Napróżno czerwony trzepał się chcąc uwolnić z niemiłego uścisku, szyją kręcił, wywracał, biegał w kółko, nic nie pomogło. Grzebień się zakrwawił, oko jedno zawisło wybite. — Biały zmęczony skoczył na ziemię i stanął gotów do pojedynku na przeciw żółtego. Ale żółty już się jak pijany skutkiem ran we łbie i wydziubanego oka — zataczał. Nie wiele kosztowało zwycięztwo małemu wojakowi, który go dokonał wywróciwszy olbrzyma, depcząc nogami po brzuchu i nastając na głowę i oczy.
Walka była dokonana, rozdzielono koguty, zakładający bez zwady wyjęli połowę zakładu z czapki, drugą zostawując właścicielowi białego wojownika.
Po pierwszym pojedynku, nastąpił drugi i trzeci i czwarty, z coraz wzrastającą wrzawą, zwiększającemi się zakłady i huczniejszą wesołością żaków.
Między innemi, stał na ustroniu, znajomy nasz Maciek sierota, Maciek Skowronek, podparty na dłoni, oczyma wprawdzie ścigając walkę, ale myślą widocznie gdzieindziej. Wśród powszechnej wesołości towarzyszów, twarz jego jednego była smutna.
Z pośrodka tłumu widzów, raz i drugi wychyliła się głowa szlachcica w szaraczkowej kapocie, któregośmy przed kościołem widzieli jałmużnę Maćkowi dającego. Zdawał on się szukać kogoś w tłumie niespokojnemi oczyma, potrząsając głową z nieukontento-