Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zały się przyjaźnią i razem już pędziły dnie często nudne, razem wychodziły za miasto, razem przy kądzieli i kominie trawiły wieczory.
Nie było w myśli pani Janowej w początku handlować tem co Marcinowa, owszem chciała sobie obrać inny rodzaj towaru, ale Marcinowa nie pozwoliła.
— Czem innem dać sobie rady nie potraficie, na cenie się nie znacie, na gatunku, a tak ja wam pomogę...
— Ale ja wam zaszkodzę...
— Co tam! Będzie dla nas dwóch dosyć kupujących, gąb chwała Bogu nie braknie, gdzie jest dla jednego, wystarczy dwóm, a Pan Bóg taki dopomoże.
Odtąd pani Marcinowa wzięła w opiekę jejmość, jak ją zwała i tak się zajęła jej wychowaniem, że wkrótce uczeń mistrza prześcignął. Nie było oszczędniejszej, nie było wyszczekańszej, zręczniejszej przekupki nad panią Janowę, czy to chodziło o kupno czy o przedaż. Groszem zawsze kupiła taniej, groszem przedała drożej. A każdy szeląg uciułany chowała skrzętnie, a i oczy jej się iskrzyły, wargi jej drgały na widok pieniędzy.
Byłaż to chciwość?
Marcinowa, która swoję Jagusię strojąc, sama dobrze żyjąc, o jutrze zapominała, piwko z grzankami lubiła, tłustą gęsią i kaczką na buraczkach nie gardziła, pojąć nie umiała, co się działo z Janową, która chodziła w odartym kabaciku i w święto nawet nie wystroiła się, nie pozwoliła gębie jadła, niedopalone nawet trzaski z pieca na jutro wyciągała.
— Co to wam jejmościuniu? — pytała Marcinowa gryząc orzechy — że tak się wędzicie, gdybyście jede-