Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczekiwali jej wprawdzie żacy, ale nie w tem miejscu, w którem się im ukazała. Zwykle bowiem o półtrzecia lub dwa łokcie od ziemi, wysuwa się facies patrzącego, tu zaś z podziwieniem Maćka wyrwała się jakby z pod ziemi, bo ledwie o półtora łokcia od podłogi. I jakaż głowa, rozczochrana, z czarnemi włosy, czarnemi ślipiami, gębą wykrzywioną i wiszącemi wargami, popryszczona cała, nakryta biretem, a pierza pełna.
— A to ty Soroko! zawołał magister otwierając — po co nie w porę przychodzisz? — hę?
Dominatio Vestra.
— Daj mi pokój ze swoją paskudną łaciną, którą paplasz jak prawdziwa sroka, aż mi uszy od niej więdną. — Czego chcesz? —
— Przyprowadzam nowego ucznia — Beana, który wpisać się chce niebożątko, choć dawno po ś. Grzegorzu. — Ubogi — nieborak przyszedł do Krakowa za nauką i chlebem.
Senjor dopiero zwrócił krwią zaszłe oczy na Maćka i utkwił je w przybylcu, który się do ziemi pokłonił, potem puścił drzwi i poskoczył wewnątrz, a za nim żacy nasi.
Tu dopiero w całej swej postaci i splendorze okazał się im magister. Była to biedna, połamana figurka, niezmiernie nizkiego wzrostu, garbata, głowa na ramionach przekrzywiono osadzona, ręce długie, nogi cienkie, a na końcu ich ogromne łapska ozute w czarne skórzanne trzewiki. Magister miał na sobie ubior czarny klerykalny, poplamiony i biret na głowie.
Izba do której weszli, wybielona niegdyś, z dwoma wysokiemi wązkiemi oknami, poprzedzona ciemną sionką, pełna była ksiąg, papierów i uczonych rupieci. Między