Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mało młodości potrzeba — bo żyje nadzieją, przyszłością i sama sobą. — Żebrząc chleba, tułając się biednie, żacy byli szczęśliwsi od wielu, a pieśń pobożna, wesoła, djalog świąteczny, powinszowanie, oracja, co z ich ust wychodziły, wylewały się swobodnie, malując dusze pełne stoickiej na teraźniejszość obojętności, pełne nadziei w jutrze. I nie jeden, nie jeden z tych wesołych dzieci ulic, wyszedł na znakomitego człowieka, na użytecznego krajowi i chlubę ubogiej swojej rodziny; nie jeden chodził potem w szkarłacie i złotym łańcuchu.
Ale wróćmy do podróżnego naszego, którego co krok spotyka pomoc, litość i niespodziewana opieka, począwszy od jałmużny Marcinowej, która była wesołą wróżbą, wszystko się dla niego składało tysiąc kroć lepiej, niż marzył. Miał już biały grosz w ręku i dwóch jak on młodych, jak on ubogich, a pełnych najlepszych chęci towarzyszów. Oni ciągnąc go z sobą w głąb miasta, tłumacząc mu nazwania ulic, gmachów, stroje ludzi których spotykali, wypytywali sami ciekawie młode chłopię. — Ale odpowiadając im otwarcie na pozór, w istocie nic nie mówił dzieciak, wzdychał i umyślnie jakby usuwał zapytania dalsze.
— I zkądże ty jesteś? pytali go.
— Zdaleka — z Rusi — nie pytajcie więcej, nie powiem, powiedzieć nie mogę.
— Sierota. —
— Sierota! o! najbiedniejszy z sierot, bo nie mam nikogo na całym Bożym szerokim świecie — nikogo!
— I nic — dodał Pawełek. —
— Prócz tej sukmanki i pary koszul, prócz mego smutku i opuszczenia. —