Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnęła białą gomółkę i łzy, ale łzy radości zabłysły mu w oczach.
— Niech wam to Bóg zapłaci, dobra litościwa niewiasto! — zawołał — nie urodziłem się na żebraka, na to bym rękę do ludzi wyciągał... Bóg tak chciał, niech będzie wola Jego. O! nigdy nie zapomnę waszej jałmużny! i będę się za was modlił do Boga! Teraz, po waszych słowach, śmielszy i weselej wejdę do Krakowa.
Ale pani Marcinowa, na którą kuma od dawna krzyczała, odeszła już była dawszy gomółkę i zapalała się ogromnie, targując garnuszek masła. — Chłopak tymczasem wdziewał buty, zapinał suknią, roztrząsł włosy poplątane na ramiona i zajadając gomółkę, wziął kij i ruszył ku miastu.
Ale serce tak mu biło, że głód czuć się nie dawał, schował ser i wlepiwszy oczy w stolicę, której przedmieście pełne było gwaru i ruchu niedzielnego targu, szedł dalej, powolnie, oglądając się, ustępując i pilnując ścieżki pod kamienicami.
Mój Boże, jak tu wszystko wydało mu się dziwnem, wielkiem, strasznem prawie i cudownem. Wlepiał wejrzenie w gmachy, w ludzi, zastanawiał spoglądać na gwary, co mu się bitwami wydawały. Niedzielne dzwony głuszyły go, szum miejski niespokoił. Trafił na otwarte drzwi kościelne i zdejmując czapeczkę, wszedł.
Ranna msza właśnie się odprawiać miała u Panny Marji i przed główny ołtarz, wyszedł ksiądz w białym ornacie, za nim dwóch chłopców, we świeżych komeszkach, nie wiele było ludzi w kościele. Kilku dziadów pod kruchtą, kilku mieszczan w odświętnem odzieniu w ławkach, które kluczami sobie otwierali i wcho-