Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozmowy rozlegają się wesołe, a Kraków coraz głośniej dzwoni, we dwadzieścia, we czterdzieści, w sto dzwonów kościelnych.
I wsłuchawszy się zdaleka w te pomięszane głosy spiżowych ptaków, co tak wesoło teraz, tak dźwięcznie śpiewają, zdaje ci się, że słyszysz rozmowę jakąś pełną tajemnic, dziwaczną, w pół pobożną, w pół szyderską; zdaje ci się, że chwytasz słowa tego języka niepojętego, który tak daleko rozlega się po świecie, a co chwila inaczej, a coraz rozmaiciej. Niekiedy smutnie jęczy, to płacze, to znów wesoło śpiewa, to coś poważnie mówi, to powolnie rozpowiada, to cię drażni urywanemi pół słówkami.
Aż ode dźwięku dzwonów, rozbiły się mgły wiszące nad miastem, porwał je wiater i poniósł kędyś daleko! słońce zajaśniało blade, czyste i pozłociło kopuły, krzyże, dachy, chorągiewki i zielone drzew wierzchy i czerwone wieżyczki bram i murów. Chłopiec podniósł oczy, ujrzał ten nowy widok przed sobą i zgarnąwszy z głowy czapeczkę, ukląkł, przeżegnał się, począł modlić; łzy mu się toczyły po twarzy jak krople rosy, aż smutno było spojrzeć.
I choć ukląkł na pagórku o podal trochę od drogi, przecież nie jeden jadący do miasta, zapatrzył się na niego, widząc go zwróconym twarzą ku Krakowowi, spojrzał nań, czy tam jakiego cudownego zjawiska nie zobaczy, potem na chłopca znowu, potem ruszył ramionami i szedł dalej. Nie jedna kobieta dłużej się zatrzymała, westchnęła, a odchodząc, kilka razy zwróciła głowę, zobaczyć czy się jeszcze modli. On się modlił i płakał ciągle.
Dwie przekupki wyjechały za miasto, żeby taniej