Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płacały czas stracony. — Niczem nie gardził co tylko zysk przynieść mogło. Magazyny obok jego domu będące zawierały mnóstwo kosztownych towarów, które od kupców brał zastawą. Wszystko tam znalazłeś, począwszy od zboża, aż do złota i pereł.
Następujący dzień miał się już ku zachodowi, gdy znajoma nam Agata, zmęczona i zbladła ze znużenia, pukała do fórty kampsora. Dwa ogromne psy ozwały się z łańcuchów naszczekując, a żydówka wybiegła odsunąć okienko i spojrzeć na przybywającego.
— Czego tam chcecie — spytała — tu jałmużny nie dają... Idźcie sobie.
— Ja nie po jałmużnę przychodzę — odezwała się kobieta — ale za ważną sprawą, powiedzcie Hahngoldowi, że tu idzie o to dziecko, o którem mówił Lagusowi.
Kobieta ruszyła ramionami i odeszła.
Długo musiała czekać Agata, nim jej fórtę otworzono, nareszcie pisnęły wrzeciądze i wpuszczono ją na podwórze.
Hahngold w czarnym żupanie gładził brodę na ganku. — Spojrzał, brwi namarszczył i pokiwał głową, niecierpliwym ruchem ręki przesunął jarmułkę i splunął.
— Lagus cię przysłał?
— Nie... ale potrzebuję z wami pomówić na osobności.
— Któż cię przysłał?
— Samam przyszła.
— Za czem?
— Pomówim na osobności.