Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I spodziewacie się?
— Gdybym się nie spodziewał, dawno bym wszystko porzucił, a jął się znów do wierszy łacińskich...
— Na czemże stanęliście?
— Jedno rozbieram, drugie buduję, sam nie wiem... Uważałem już budowę wszystkich skrzydeł ptasich jakie tylko dostać mogłem i zdaje mi się, że skrzydła dla człowieka zrobić by niezawodnie można. Struś wprawdzie lata ciężko, ale lata, a ptak Skała.
Żyd się przyśmiechnął.
— Nie wierzycie w Skałę? jest o nim przecie podanie ciągłe, pewne.
— Ale szpik kości ptasich?
— Co mi tam szpik, kości! Wszystko głupstwo! Dość na tem, że ptak z mięsa i kości złożony lata, człowiek więc latać musi i będzie... Trzeba mu tylko w proporcją większych skrzydeł niż ptakowi.
— A gdzież, siła aby niemi poruszył? — spytał żyd...
— Siła!... Siłę można sztucznie podwoić, potroić!
— No! czemuż skrzydeł nie robicie?
— Oddawna je robię...
— Aleście ich nie próbowali?
— Nie gotowe! Wszystko sam muszę robić... Wszystko! pierze skubać, pióra dobierać, lotki ciosać, układać, sprężyny wprawiać, życia mi nie wystarczy i na jedno skrzydło.
Żyd wciąż się uśmiechał, ale tak nieznacznie, że Pudłowski cały zajęty swoją myślą dostrzedz nie mógł uśmiechu. Owszem wierząc w to, że żyd dzieli jego przekonanie, coraz zapalczywiej tłumaczył mu postęp swojej dziwacznej pracy.