Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marysi krew uderzyła do twarzy.
— Ja? krzyknęła — ja? albom ja to pomywaczka godna takiego człowieka? ja? A! moja Tekluniu... moje serce za młodu uwiędło... ty nie wiesz jaką była przeszłość moja, póki mi nieszczęścia, łzy nie otworzyły oczów. Ja? ale ja nigdy kochać nie będę w życiu — bo — ja tego nie umiem. Nadto wcześnie widziałam wszystko...
Zapłakała Marysia, i wnet oczy otarła żywo.
— Taką jak mnie widzisz, dodała — jestem dumną gdyby szatan... dla tego kochać nie będę. Ale ty, aniele mój czysty, ani zrozumieć tego nie potrafisz, ani trzeba abyś to pojmowała... ty marz — śnij i kochaj.
— Moja droga Marychno — przerwała Tekla smutnie. Tobie się zdaje, że ty jesteś nieszczęśliwszą ode mnie. Ale ty masz ojca — dom — ty nie chodzisz jak ja w ciemnościach, ty wiesz kim jesteś — a ja? a ja?
I popłakały się dziewczęta i ściskały się jeszcze i szeptały znowu.
Tym co te dni młodości przeżyli, co zapomnieli jak naówczas przyjaciel drogi, jak zwierzanie się potrzebne, jak wymiana uczuć i myśli konieczna — wyda się może dziwnem to zbliżenie dwóch istot... i nienasycone pragnienie wypowiadania sobie co po duszy się błąka... Dla Tekli i Marysi były to przecież najszczęśliwsze życia chwile — i tęskniły po tem za sobą, a czekały ich powrotu licząc godziny...
Stanęło na tem przecież, że się Tekla do wszystkiego przyznała. To wszystko właściwie było niczem — patrzyli ku sobie i uśmiechali, on czasem kładł