Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż tedy?
Borusławski ramionami ruszył, ale przyparty pytaniami, rzekł wreszcie:
— Pozwól sobie powiedzieć kochany profesorze, że — jeśli wam panna Tekla nie przykrzy się, cóż macie znowu za interes spieszyć się z pozbyciem jej? hę?
Profesor aż podskoczył.
— Nam! panna Tekla, przykrzyćby się miała! Ale — któż — co za powód mógł myśl taką poddać — my ją kochamy, wielbiemy, my byśmy się z nią nigdy rozstawać nie chcieli! Nam, żeby ona ciężyła! Mój Boże! jak się zowie — darujesz pan! co za idea! Lecz jej szczęście, jej los, jej przyszłość, jej dolę mamy jedynie na względzie, na uwadze, w konsyderacyi.
Profesor gdy bardzo chciał być wymownym, używał zwykle do przesytu tej krasomówczej figury.
Borusławski znudzony widocznie oddarłszy od papieru kawałek, zwijał go w palcach i rozwijał niecierpliwie...
— Być bardzo może — odezwał się, jakby chcąc pozbyć się natręta, że — chcą się rozpytać, dowiedzieć, stan majątkowy... to wszystko wymaga czasu...
— A a a! rzekł Filipowicz — to rozumiem... Między nami mówiąc (tu się obejrzał) majątek piękny, a co się tyczy długów, jak się zowie... może jakie i są — to zrażać nie powinno. Płaci się pannie dług młodości!
Tu rozśmiał się Filipowicz, a Mecenas już się do jakichś zabierał papierów. Pan mi daruje.
Zbywał go widocznie.