Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maks spoważniał i jakby uląkł się nieco...
— Albo co? albo co? spytał.
— Ale nic, nie bój się — to do mnie nie należy czy ty tam tańcujesz, czy panny bałamucisz... Jest to dla mnie rzecz zupełnie obojętna. Jabym chciał się poznać z państwem Filipowiczami. Jak na dziś, nie mam w tem żadnej myśli — ale na przyszłość, któż wie, możebym u nich lekcye mógł znaleść. Mam dużo wolnego czasu.
Spuścił oczy Emil i laseczką coś począł kreślić po kamieniach, Maks stał w protektorskiej postawie.
— Jużci to pewna że bywam u Filipowiczów bo mnie tam ciocia Baronowa wprowadziła — począł powoli — i jestem u nich dobrze położony... ale to tam wcisnąć się trudno! widzisz.. Naprzód by trzeba Filipowicza parę razy prosić i nakarmić a podpoić, a potem znowu... wkręcić się do pani... To baba, powiadam ci, jak fasa pełna fumów...
Ruszył ramionami i splunął.
— Gdyby nie ciocia Baronowa — powiadam ci, dodał, i jabym się tam nigdy na tę pensyą nie dostał. Ale z kądże ci ta myśl przyszła?
— Mieszkanie naprzeciwko, okna w okna... tylko że oni na pierwszem, a ja na trzeciem piętrze. Dogodnem by mi było, tylko przez ulicę lekcyę dostać, i dawałbym nie drogo.
— Ja cię zapoznam z Filipowiczem — odparł Baron — czemu nie — koledzy jesteśmy... radbym usłużyć, nie każdy jest w takiej jak ja pozycyi że się bez pracy obejść może.
— Tak jest! potwierdził trochę ironicznie Emil — tak jest.