Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A bo czegoż wrzeszczy! odezwał się zwracając kawaler... napadają formalnie ludzi... tego nigdzie nie ma tylko u nas... od czegoż są szpitale i instytucye dobroczynne...
Tak się tłómaczył Maks, zwrócony do mieszczanina, który drwiąco kiwał głową.
— A żebyś jegomość pobrobował ino w szpitalu poleżeć, rzekł mieszczanin, dopierobyś coś o tem wiedział.
I splunął, a Maks odwrócił się i począł cisnąć, ale jak na toż, nie sposób było tłum przebić a tu mieszczanin i żebrak takiemi go kłuli oczyma... i łachmany mu tak śmierdziały, a od mieszczanina wódka, że perfumowaną chustynką sobie musiał ciągle nos zatykać.
— Patrzcie no, jak temu gagacikowi śmierdzi między nami, mówił drwiąc mieszczanin do żebraka Wojciecha... a nam on też nie pachnie... Czuć go jakiemś mydłem... I począł się śmiać. Żebrak niemy oczy wielkie wytrzeszczając ciągle się Maksowi przyglądał, ale już go wcale o jałmużnę nie prosząc, ani też się odezwał — ot tak, gawronił się na ładnego chłopaka, któremu pilno było dostać się do kościoła. Wreszcie zator ów ludzki we drzwiach jakoś się przerwał i pan Maks o mało nie padł, gdy nagle popchnięty z tyłu znalazł się w szerszej kruchcie. Tu musiał przedewszystkiem poprawić strój, ociągnąć surducik, buty otrzepać... kapelusz ująć z wdziękiem włosy uregulować i — spojrzawszy w kościół, obrać pozycyę.
Z natury rzeczy wypadało mu, przychodząc na okaz stanąć w miejscu wybitnem, gdzieby mógł być łatwo postrzeżonym. Obrał więc ołtarz na prawo, na