Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj, do mojego ojca przychodzi na obiady ubogi, stary, poczciwy kancelarzysta... Ojciec go bardzo szanuje, bo to człowiek zacny i prawy... Zwykle gdy się ukaże w progu, ze swym nieodstępnym parasolem pod pachą, ojciec spieszy razem mu parasol odebrać i szepnąć co będzie na obiad!... Stary mu usta zamyka. Ależ proszesz mi nic nie mówić, panie Rzepczak... tyle przyjemności w życiu co człowiek nie wie co go spotka — sztuka mięsa biała lub flaki!! I ma słuszność.
Tekla się uśmiechnęła smutnie.
— Przynajmniej ja — mówiła Marysia — nic się nie troszczę o przyszłość, póki ręce zdrowe i głowa na karku. Dam sobie jakoś radę. Gdybyśmy życie od razu przeczytali całe, nikomu by się żyć nie chciało.
— Ale bo nikt nie ma jak ja wiszącego nad głową miecza — odezwała się Tekla.
— Zawsze ty sobie wyobrażasz te miecze...
— Mam jakieś przeczucie straszne? Przyznaj sama, tybyś się na mój los nie pomieniała?
Marysia zamyśliła się poważnie.
— Nie wiem, rzekła — nie jestem ja w najświetniejszem położeniu, ale...
— A ja... mieniałabym się na cokolwiek bądź byle było jasne i czyste, mówiła Tekla... Te ciemności, te ciemności! szepnęła na dłoni opierając rękę.
— Ja ci dam sposób by je rozproszyć — rzekła chustkę w ręku mnąc Marysia — pozwól się sobie oświadczyć panu Maksowi, przyjm go... a jak przyjdzie do ślubu... wszystko się odkryć musi...
— To by było trochę za drogo... rozśmiała się Tekla.