Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Pięknego jesiennego wieczora, już o zmierzchu mieszkańcy Długiej ulicy, których jakoś w tej chwili nie wielu się przechadzało — zaciekawieni zostali niezmiernie dziwnym orszakiem, który się z bramy jednego domu wytoczył. Było to dosyć liczne towarzystwo, postrojonych jak do wesela osób, z bukietami u sukien i fraków, wiodących w pośrodku piękną, młodziuchną, w wianku i zasłonie białej dzieweczkę.
Szła ze spuszczonemi w dół oczyma, zbladła trochę, przelękła chwiejąc się i postępując krok za krokiem, stawała spotykając przechodniów prosząc ich o błogosławieństwo.
Pierwszym, którego niedaleko od bramy spotkała był staruszek o kiju z głową siwą, ubogi znać mieszczanin w kapocie. Ten zdjął czapkę, niezrozumiał zrazu o co chodziło, a potem, mocno poruszony, bo mu to stracone przypomniało dziecię, drżąc i płacząc — błogosławił.
Orszak już dalej wyruszył, a mieszczanin, ocierając łzy stał długo, nie mogąc się uspokoić. Los zdawał się czynić igraszkę z biednej panny młodej, nastręczając jej osoby wszelkich stanów. Zaraz po staruszku, niosąca wodę kucharka, dosyć brudna musiała też błogosławić. Dalej nadchodząca wytwornie ubrana pani, już uciekała z trotuaru, gdy ją zmuszono do szybkiego i niezrozumiałego przestrachem niemal rzuconego życzenia szczęścia.
Od mieszkania do kościoła nie było tak bardzo daleko, ale orszak, co chwila się zatrzymujący, postępował powoli, a tymczasem zjawiały się figury coraz