Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to ci się śni! zaprzeczyła pani, ja cię znam. To bałamuctwo — to przypuszczenie.
Filipowicz obrażony, nie odpowiedział, poszedł do zwierciadła, i boleśnie uśmiechnął się sam do siebie.
Panie zaczęły szeptać... potem żegnać się — Maks zamilkł, profesor już ust nie otworzył i Baronowa sparta na ręku siostrrzeńca opuściła ten dom, w którym tak długo pokładała nadzieję.
Gdy małżeństwo sam na sam pozostało, pani z Villamarinich, nie przedłużając rozmowy o drażliwym przedmiocie, przypomniała tylko mężowi jego obowiązki administracyjne i odprawiła go hetmańskiem ręki skinieniem.
Ofiara nieszczęśliwa, Filipowicz wyszedł z kluczami i rezygnacyą.
Pani domu przeszła się razy parę po salonie, spojrzała w zwierciadło na wyraz swej twarzy, i przyobleczona spokojem wielkim, wyszła, wprost do pokoiku panny Tekli. Panna Sierocińska siedziała zadumana w otwartem oknie.
Postrzegłszy panią, wstała i podała jej krzesło... Pani z Villamarinich siadła, przybierając najdobrotliwszą fizyognomię.
— Moja Tekluniu droga, odezwała się słodko — ty wiesz, że ja cię kocham jak własne dziecię, że ci życzę w świecie najlepiej. Pragnęłam twojego szczęścia, losu, ułatwiając zbliżenie się z młodzieńcem takiej familji jak Rabsztyński... Więc ty go nie chcesz?
— Panu Maksowi wdzięczną jestem — ale ja nie mam dla niego...