Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Witke, który pochlebiał sobie, wciskając się w tę niefortunną służbę, że August spokojnie i swobodnie nad Polską panować będzie, teraz dopiero błąd popełniony postrzegał.
Warszawa i Kraków zagrożone być mogły przez Szweda, który niczyjej nie szanował własności, o handlu myśleć nie było można. Wycofać się do spokojnego Drezna, wrócić do dawnego bytu, nie dozwalały pozawiązywane stosunki... Zacharjasz byłby może w ostatku pozrywał wszystkie, gdyby nie piękna Henrjetka...
Rosła ona i dojrzewała w oczach, przedwcześnie, Witke się przywiązał do niej, a choć głosiła się jego przyjaciółką, widział z boleścią, że równie zasobną była, dla wszystkich gości uczęszczających do Renardów. Nieopatrzni rodzice jej przedewszystkiem, chcąc do winiarni swej ściągnąć gości, nie tylko jej nie wzbraniali, wychodzić do nich, zabawiać się z nimi, dozwalać sobie prawić komplementa, ale sami do tego podbudzali... Pustemu dziewczęciu smakowało to życie wśród kadzideł, pochlebstw i tłumu wielbicieli...
Szczególniej oficerowie sascy z gwardji króla, ilekroć się znajdowali w Warszawie, tłumnie biegli i po całych dniach przesiadywali u pięknej francuzki.
Wieczorami śpiewała im piosenki, niekiedy sprowadzano muzykę... Henrjetka popisywała się z tańcami... Młodzież szalała za nią... A biedny Witke usychał i żółkł z zazdrości...
Gdy rodzicom szepnął czasem na jakie niebezpieczeństwo narażali córkę, sama Renardowa uśmiechała się obojętnie...
— Mamy na nią oko — uspakajała go — wszystko się dzieje jawnie, przy nas... a nie możemy rozpędzać gości, ani jej oddać do klasztoru, bo jutroby sklep zamknąć potrzeba...