Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głosy groźne, czując, że milczeniem tem, na siebie część winy za to przyjąć musieli. Król sobie lekceważył w początku i dopiero postrzegłszy, że się na burzę zanosiło, oświadczył, iż w razie konieczności po raz wtóry takie same słowo podpisze.
Z całego obejścia się jego w Polsce widać było, że formy gotów był zachować, do których wagę tu wielką przywiązywano, ale do celu swego innemi zamierzał iść drogami.
Myśli jego po za kulisami szukać było potrzeba, nigdy ona nie występowała na scenę.
Witkowski-Witke, który nie odstępował przyjaciela Constantiniego, nazajutrz na rozkaz jego, stawił się na zamek. Tu pomiędzy niemiecką dwornią, przebranego po polsku kupca z Zamkowej ulicy, witano zawsze śmiechami, drwinami i cieszono się niezmiernie z tej maskarady, która dzielnie dopomagała Witkemu do wciskania się i podsłuchiwania.
On sam jakby upojony i rozmarzony, gdy mu się udało stać potrzebnym Constantiniemu, głowę tem sobie zawrócił i zapomniawszy własnych planów, dał mu się ciągnąć dalej.
Zdawało mu się, że stał już na pierwszym szczeblu drabiny, która go gdzieś do wymarzonych, górnych sfer prowadzić miała.
Co do handlu, przekonał się, iż tu nie wiele miał do zrobienia. Na czas pobytu króla w Warszawie, gdy ze dworem niemieckim musiał gościć, mógł wprawdzie Witke przywieźć to, czego niemcom było potrzeba i do czego byli nawykli. Toż samo w Dreźnie dla przybywających panów polskich mógł przygotować, lecz wszystko to razem nie wiele znaczyło. O jakimś handlu olbrzymich rozmiarów nie było mowy, bo nowego nic stworzyć nie umiał pan Zacharjasz.
Zabiegi jego wszakże nie spełzły na niczem. Pochlebiał sobie, że król już o nim nawet wiedział, chociaż się w tem mylił. Zręczny włoch posługiwał