Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie mógł się téż z tą myślą pogodzić, że szabli wyrzec się musi; — szabli, bez któréj dawniéj stąpić nie chciał. Było to zostać bezbronnym na łasce ludzi, których ani w mowie swéj ani w obejściu się nie szczędził nigdy. Jedyną tedy pociechą było lewą rękę wprawiać do władania orężem. Słyszał o tém i widział takich co się lewą bijali, czemużby i on nie miał tego potrafić. Często więc dobywał swéj staréj przyjaciółki dożywotniéj i machał nią, a wywijał. W początkach szło to ciężko i niezręcznie, potém coraz lepiéj i raźniéj, choć do dawnéj wprawy i zwinności jeszcze było daleko.
Na tych próbach fechtowania najgorzéj Sołotwina wychodził. Wilczek kazał mu zwykle po obiedzie brać do ręki lada kij i bronić się, a sam nań nacierał. Stary Sołotwina, choć niegdyś nieźle nawet się rąbał, wprawę był stracił, ociężał i już mu to nie szło. Z wielką więc pociechą dla Chorążego bywał regularnie pobity i dostawał kilka płazów po plecach, które potém rozcierał.
— Bo jegomość masz taką ciężką rękę — wołał jęcząc, że choć niby łaskawie się ze mną obchodzisz, a przysiągłbym że sińce są.
— Bo powinny być! śmiał się Wilczek.
Ręka była zagojona, lecz jedno miejsce, błoną delikatną pokryte, razy kilka się na nowo