Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wziąłem, panie dobrodzieju, na głowę interesa Chorążego Wilczka, a co z niemi mam za utrapienie, jednemu Bogu wszechmogącemu wiadomo.
— Bogate panisko! wtrącił Otwinowski.
— Juściż, pewnie, byłby bogaty, gdyby — ale sza! obgadywać się nie godzi. Tymczasem łatwiuteńko z torbami pójść może. Jak Bóg miły... Kiedy z tym człowiekiem rozumnie pogadać nie można. Nie uwłaczam mu, animuszu wspaniałego, grosza nie skąpi, ale gorączka wielka i człek niepomiarkowany. Gdyby tylko to stracił co ma w Owruckiém, niewielka by szkoda była, bo to nieintratne i pustynne, ale nad Teterowem ziemia, panie, o któréj mówią, żebyś kapucyna posiał to się kozak urodzi! A i to może licho wziąć! Długów, skryptów, kwitów żydowskich bez miary.
— Nie, jużby tak źle być miało? spytał Otwinowski.
— Pan go znasz? wtrącił Pętlakowski.
— Nie, tylkom o nim słyszał, bo i tu wioskę ma w sąsiedztwie.
— A i na téj proces! dodał jurysta. Jadę do niego bo już głowę tracę. Na prawo pieniędzy nie daje, a prawa za sobą nie będzie miał nikt kto grosza nie ma, to darmo. Wierzyciele sypią i kondemnaty nam na kark jak grad padają, a potém powiedzą — kto winien? ten bałwan Pętlakow-