Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zmiłuj się dobrodzieju — odparł Sołotwina, ale to właśnie wtenczas kiedy się nic nie wie, najwięcéj powiedzieć można!
Rozśmiał się pożywający rybę.
— A tak! dodał Sołotwina — bo człowiek się nie krępuje niczém i może sobie cugle puścić, a panegiryk ciąć strzelisty. Znając kogoś już trudniéj, to i owo wstrzymuje, hamuje, zawadza, a tak hulaj dusza...
— I jakżeś mnie odmalował? zapytał zapraszając na dzwonko rozochocony szlachcic.
— Farby nie żałowałem — rozśmiał się Sołotwina — zapewniłem ją że possesionatus, z parentelą piękną, i że nie żonaty! Wszak tak.
— A! pewnie! albo bym to ożeniwszy się tak swobodnie mógł po świecie wędrować.
Trzeciego dnia Sołotwina rad nie rad powędrował po śniadaniu, obiecując sobie historyą Wilczka zużytkować kwoli uciesze sąsiadów; nie było téż tego pana na ski, ale ludzie Rózieczki wiedzieli, że on tu jeszcze powróci.
Miałbym moich czytelników za ba i bardzo, gdyby się odrazu nie domyślili że onym nieznanym szlachcicem szerokich plecu, a wzrostu dorodnego był pan Otwinowski.
Poco się on tu w okolicy zjawił, tego powiedzieć nie umiem, lecz że palestra po świecie całym miewa interesa, co za dziw że się znalazł