Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy zostali sami, Wilczek zrazu odwróciwszy głowę milczał długo. Już się miało ku wieczorowi, gdy jęknąwszy i westchnąwszy obejrzał się na izbę. Jagnieszka u okna siedząc pończochę robiła.
— Poco się to jéjmości aż tu było wlec? zawołał — poco? dzieci męczyć, gospodarstwo rzucać, doczego? niby to ja dozoru nie miałem? Waćpani mi tu nie byłaś potrzebna.
— Ale mnie potrzeba było okazać, iż mi jegomość nie jesteś obojętny — odparła żona spokojnie. Dosyć nas i tak ludzie na języki biorą.
— A mnie to co obchodzi — odparł Wilczek. Tyle z tego pociechy że tam gospodarstwo, jedyna rzecz do któréj mi się acani zdałaś, dyabli wezmą. Ludzie rozszarpią i rozkradną co jest, a dzieci u pani Wojskiéj podziczeją.
— Juści my tu wiekować nie będziemy, odezwała się jéjmość, acan pozdrowiejesz, zabierzemy się wszyscy na Ruś. Tu siedzieć jak w komornem, nie przystało nam.
— A jak mnie na Ruś się nie zechce? odparł Wilczek. Cóż to, pilno mi ma być popisywać się z tém, że mnie asińdzki amant kaleką uczynił?
Pani Jagnieszka zarumieniła się jak jabłko i dumnie głowę podniosła. W chwili téj podobną była do matki, tak spojrzała groźnie.