Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prawda że gorzkie prawdy mówił w żartach, ale hulał z niemi, aż mi patrząc na to srom było.
Porzuciłem ich przy kieliszkach i powlókłem się na górkę. Przez cały dzień z dołu dochodziły mnie hałasy, śpiewania, śmiechy, łomot i krzyki. Nie zszedłem już między napiłych na wieczerzę choć mnie wołano. Przy kieliszkach pociągnęła się ona i we dworze nie rychło ucichać zaczęło.
Miałem już iść spać gdy chłopiec z kredensu nadbiegł mówiąc, że mnie jeden z gości prosi na rozmowę. Nie mógł to kto inny być tylko Niewiadomski. Narzuciłem kapotę i poszedłem.
Zastałem go siedzącego na tarczanie w izbie gościnnej z taką zasępioną twarzą, tak smutnego jakby przed chwilą nie pomagał im do śmiechu. Zobaczywszy mnie wskazał na krzesło abym siadł.
Chociaż pił z niemi cały dzień, nie było na nim widać wcale upojenia. Nie tylko trzeźwym był, ale jakby na czczo, a wódkę od niego zdaleka czuć było.
— Cóż — odezwał się — dobrze się u was dzieje? wesoło? Daj go katu! Chłopiec umie żyć, krew w nim jest.
Kiwnąłem głową, spojrzał i jakby mnie odgadnął.
— A tobie to nie w smak? — zapytał.
— Pewnie że nie — rzekłem. — Młodość mi się widzi nie na to żeby ją prześwistać.