Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogę ja i nie godzi mi się Karpowicza potępiać — rzekł. — Jestto człowiek w gruncie dobry, nie bez zdolności, ale się już opuszcza, a żonę ma, — chociaż kobietę dobrą, nie mówię, ale impetyczkę i lubiącą się kłócić... Będziesz miał próbę cierpliwości w tym domu...
Powtarzam ci, ludzie to nieźli, ale każdy ma swe przywary...
Karpowicz któremu mnie polecono, tak naglił i nalegał, że mimo obawy, trzeciego dnia już przeniósłem się do niego.
Pożegnanie z ks. Brzeskim było łzawe. Zaklinał mnie abym mu o sobie znać dawał, aby jeśli mi źle będzie — powrócił do niego. Błogosławił mnie, opatrzył i poszedł płakać a modli się.
Z Todosiem rozstanie było wcale inne. Urwisz łatwo mógł obrachować że na niego spadną te posługi, które ja cichaczem spełniać musiałem. Nie smakowało mu i to że na korrepetytora wychodziłem co już było pewną dystynkcją. Zły wreszcie i za to był na mnie że ks. Brzeski tak czule rozstawał się ze mną.
— Idź, idź — mówił w boki się wziąwszy — popróbujesz teraz dopiéro takiéj doli jakiéjś wart! Świętoszku ty, faryzeuszu, pochlebco jakiś.
Dom i gospodarstwo państwa Karpowiczów, którzy zajmowali dół kamienicy od ks. Dominikanów trzymali