Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W niedzielę na plebanji spotkaliśmy się ze Stoińskim, pawiadam mu co mnie spotkało, jaki honor i jaka prośba, dodając:
— No, jeśli u was holendry śniedzieją, macie sposobność je umieścić.
Zamyślił się stary.
— Te lokaty u panów ja znam — rzekł mi — trzeba się pilnować aby kapitał nie stracić, który się w krwawicy uciułało... Czemuż nie? dałbym mu, ale na zastawę... Ma wioskę Borzymówkę, którąbym potem dopłaciwszy odkupił.
— Wiecież co? — powiadam mu. — Zaprosił mnie do siebie pan Kasztelan, jedźmy razem, rozmówicie się.
Dał się łatwo namówić. Ułożyliśmy się o dzień, przybył Stoiński mój wystrojony w atłasy i sajetę, w pasie złocistym, przy karabeli po pradziadku, taki wspaniały, taki wymuskany, jakby do króla na pokoje.
Ruszyliśmy moją bryczką miarkując tak, aby po obiedzie przybyć, ale szlachecka rachuba pańskiego czasu prawie zawsze chybia. My wstajemy rano około południa już się potrzebujemy pokrzepić, a z kurami spać idziemy, oni nawykli dzień robić z nocy, a noc ze dnia. Stało się więc żeśmy w sam obiad trafili.
W Zawrociu choć się coś zmieniło, nic nie było doprowadzonego do końca. Pan sam rzadko tu mie-