— ale przypuściwszy nawet nieprawdopodobne... że jesteś istotnie chory niebezpiecznie, toć przecie choroba trwać może...
— Czy chciałbyś, żebym się prędzéj uwinął? rozśmiał się Sławek! a! przepraszam cię, nie mogę. Samobójstwem się brzydzę równie, jak postrachem zgonu... ale bądź co bądź... nie lękaj się, to nie potrwa... Jadzia i Lena będą wolne... a ty... rycerzu! weźmiesz po mnie.. spadek może...?
Rozśmiał się Sławek dziwnie, szydersko i pierwszy raz poczuł ów przyjaciel farbowany (jak to ich zwano za dawnych czasów) — że podkomorzyc jasno widział w jego myślach.
— Dajże mi pokój, rzekł, otrząsając się — i nie mówmy o tém.
— Przeciwnie, rozłożyłeś kartę, czytaj do końca, zimno mówił podkomorzyc... powiedz mi, o którą z nich ci idzie?... Nie spodziewam się byś myślał o Jadzi? a pewien jestem, że Lena o tobie nie myśli.
— Niewiem, odparł obrażony nieco Samiel — ale to pewna, że jest mi przyjazną z dawna, i że ja zawsze dla niéj miałem największe współczucie.
— A! rozśmiał się podkomorzyc... i w tém zakaszlał mocno, przyłożył prędko do ust chustkę, która się krwią zbroczyła — i skrył ją co najprędzéj.
Samiel przerażony umilkł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/316
Wygląd
Ta strona została skorygowana.