Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się jakieś postanowienie niezłomne... niepokonane...
— Nie gniewaj się... mateczko... rzekła powoli... nie gniewaj się... cierpię i tak... nie każ mi boleć podwójnie.
I przytuliła się pieszczono do płaczącéj matki łona... i łzy pociekły jéj także z oczów. Zamilkły obie...
— Co tu począć! zawołała po chwili hrabina, padając na fotel — nie pozostaje nam nic, chyba wyjechać z miasta... ale jutro ten wyjazd potwierdzi niegodziwe tłómaczenia, które źli ludzie do niewinnego postępku przywiążą.
— Nie mamo, ani jechać, ani zważać, ani się lękać, czołem pogodném patrzeć na nich... niech mówią, co chcą... Jesteśmy krewni... on chory... Cóż powiedzieć mogą?
— Nieszczęśliwa! powiedzą że się w nim kochasz, że za nim szalejesz! przerwała matka.
Jadzia spojrzała na nią milcząca ale nieulękniona...
— Niech sobie mówią — odpowiedziała zimno — nie wstydziłabym się kochać Sławka...
— Ale ty go kochasz...?
— Kocham go... jak brata! dodała, bledniejąc Jadzia i klęknąwszy przed matką, w jéj dłoniach ukryła twarz i łzy...


Nie ma nic szkodliwszego dla niemłodych ludzi