Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie ma, pani dobrodziejko — rzekł ksiądz po cichu...
— Nie ma?? jak to? nie ma? łamiąc ręce, krzyknęła, zapominając się hr. Wartska — nie ma...
— Ale była — była przed chwilą, dodał spiesznie Kanonik, widząc wrażenie, jakie to na matce uczyniło Niech się pani uspokoi...
Ten jeden wyraz — była — już do pewnego stopnia uspokoił w istocie, bo odjął niepewność i potwierdził domysły... Hrabina odetchnęła swobodniéj...
— Tylko co wyszła! rzekł biedny ksiądz...
— Mój ojcze — szepnęła błagająco matka, to dziecko jest... ona nie wie ważności uczynku... nie rozumie świata.. wszak tu nie było — nikogo... wszak...
— Ale tak jak nikogo! odparł Kanonik... a potém wszakże ja jestem... Nie śmiała już pytać więcéj Hrabina.
— Mój ojcze... to krok nierozważny... ale ona... dziecinna! ludzie by mogli.
— Ale nikt... moja mościa dobrodziejko... mówił staruszek... to rzecz... między nami... zresztą familia... chory... to nie ma nic...
— Rzuciła okiem na jedne i drugie drzwi, a nie widząc nikogo... pomyślała, że tego spotkania, którego się tak lękała — może Jadzia uniknęła. Schyliła się