Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sławek się zarumienił i drgnął.
— Wiedziałem, że to ciebie obejdzie, rzekł Samiel — ale wdałaś się w walkę z tymi świętoszkami, będą cię kłuć i prześladować na wsze strony. Któżby się był spodziewał, że w czcigodnym Sopoćce znajdą jéj wujaszka...? Ale bo téż zbytecznie się z nią afiszowałeś.
— Wiesz dla czego? odparł Młyński, dla tego właśnie, że nic na sumieniu nie mam. Jestem dla niej bratem, opiekunem.
— Na tę funkcyą niemasz lat...
— Niech ludzie plotą, co chcą...
— Jakkolwiek bądź! za granicą uchodzi wszystko, ale w naszém małém miasteczku, gdzie każdy krok widny jak na dłoni, wśród kraju tak surowego jak nasz!
— Surowy! bardzo dobrze, odparł Sławek, ale niechże będzie sprawiedliwy, do kaduka... Dla czegoż posądzać ma zaraz o złe, gdzie go niema.
— Pozory na świecie wszystkiém! —
— Ależ hrabia Alfred jest jawnym protektorem pani B... a nic mu nikt nie mówi.
— Naprzód hrabia, to należy do atrybucyi stanu powtóre zachowuje pewne dekorum, po trzecie nie zabiera się do wydawania dziennika, po czwarte szpakowacieje... Wszystko to są łagodzące okoliczności. Ale cóż się stanie z tą piękną Leną?