Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wesoło, a czasem, ukradkiem westchnęła: ale on tego nie słyszał, nie widział.
Tak cały piérwszy dzień upłynął: i wieczór jesienny, smutnym wiatrem z chłodnym deszczem, z czarnemi chmurami nasunął się na niebo.
We dworze było jasno, wesoło, gwarno; w domku Ulany pusto, ciemno, i cicho, i smutno.
U wygasłego oddawna, od wczoraj ognia, ona siedziała, patrzyła i nie widziała; myślała, a myśli jéj biegały bez ładu, to czarne, to błyszczące, to powikłane, to krwawe. Łez w jéj oczach nie było: wyschło źródło z którego płynęły, zamarzło razem z jeziorem.
Ona mówiła głośno, sama do siebie:
— Powrócił, ożenił się, wypędził. Na co mnie żyć! Nie mam dzieci i serca dla dzieci, nie mam nikogo. Wszyscy swoi opuścili, on porzucił. Jemum niepotrzebna i nikomu, a wytrzymać życia nie potrafię, o! nie: umrzeć i skończyć wszystko. Choć po śmierci pożałuje, zapłacze może i powié, żem go mocno kochała, póki życia stało. U nich i pamięć słaba i miłość krótka. Krzyż na mnie. Panie Boże odpuść.