Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
182

jeszcze ziemia cala była usłana zwłokami ludzkiemi, — każda gałąź osłaniała trupa.
Instynkt zbawczy bezmyślnie wiódł go w las coraz głębiéj.. czuł, że gdy nadchodzący dzień zastanie go zdala od pobojowiska, bezpieczniejszym będzie. I szedł, czołgał się, wlókł, padał, spoczywał, konał, odzywał... Po głowie, jakby żelazną ściśniętéj obręczą, myśli przelatywały czarne... złote.. szare.. ze skarbnicy całego życia.. Ameryka.. Bar, Pułaski, Kościuszko.. Skała.. Ewa.. Wiosna młodości i wieczór powrotu.. Sarnów.. i ks. Marek..
Po cóż żyć, gdy Polska nie żyje? powtarzał w duchu..
Nad rankiem już ujrzał w lesie daleko porozpalane ognie.. mieliżby to być moskale?
Przyczołgał się bliżéj..
Tabor to był nie moskiewski, smutny jakiś, wygnańczy; starcy, kobiety, dzieci otaczali milcząc gasnące ognisk popioły.. W około leżał ubogi sprzęt ocalony, tuliły się owieczki i bydło wychudłe, siedziały psy z siercią najeżoną, kiedy niekiedy jęk żałobny wyrwał się z piersi, lub dziecię zapłakało boleśnie.. a śpiew matki uśpić je próbował...