Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
158

bezrozumna się wzmaga, wściekłość wybucha. Już słowami nikt nie powstrzyma tego tłumu, ani go opamięta rozumem... wybiegł z brzegów jak fala... a co pochłonie... to trupem wyrzuci.
Wszędzie zapierają wrota, gromadzą kamień i wrzątek, nabijają strzelby, ciągną działa, lonty górą... w ulicach kobiety z bronią, dzieci z szablami... latają strzały i krzyki...
Ale gdzież nieprzyjaciel? gdzie zdrajca?
Króla nareszcie znaleziono, schwytano raczéj... jedzie blady i wylękły, niby Ludwik XVI. z Varennes... Zawrócono mu konie, lud go wziął we dwa ścieśnione szeregi, jedzie powoli, jakby szedł drogą na Golgotę, a wargi drżące chcą się uśmiechać, ręka drząca się kłania, i serce to bije młotem, to staje, jakby je mróz ścisnął.
— Niech żyje król! wołają jedni.
— Niech król nie ucieka! dodają drudzy.
Rzucają mu tak w uszy, miłość dla majestatu, a niewiarę dla niego.
— Niech nie ucieka! na wszystkie tony powtarzają aż do wrót, aż do progu... aż do wnętrza tego zamku, który lepsze dnie widział, ale nigdy straszniejszych... Nareszcie osłabły, sam prawie skrył się i upadł bezwładny...