Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
105

kiwał. Dziś te łzy, jakże mu się zdawały słodkiemi...
Rozmowa z żydem przeciągnęła się do późna, a rozmysły z sobą, noc całą. Brało się na brzask, gdy konie stanęły przed gospodą. Karol myślał jeszcze, co pocznie, wreszcie mimo dosyć dalekiéj drogi postanowił szukać Kościuszki. Abraham zaręczał, że go znajdzie w Saskiéj stolicy.


Podróże naówczas nie były ani łatwe, ani miłe, ani pospieszne. Kto, jak Karol jechał z sercem bijącém, temu się wlokło śmiertelnie. Koń zakulał, rozkuł się, bryka popsuła, drogę zmylono, błoto opóźniało, w kraju nieznanym co chwila pytać było trzeba. Wiekiem się téż wydało dobijanie do téj Saskiéj stolicy.
Dawne jéj z krajem polskim stosunki od śmierci Augusta III. już były zerwane na pozór, ale nałóg pozostał, przyzwyczajenie ciągnęło, jakaś wiara niezasłużona w tę dynastyą przywiązywała do niéj, chciano w niéj widzieć przyszłych królów nowéj Polski. Nigdy téż w Dreznie na Polakach nie zbywało: wypędzeni tu się tulili, uciekający szukali przytułku, zmordowani odpoczynku. —