Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
345

łości ochoczéj, niewyczerpanéj, hałaśliwęj, którą brzmiał sąsiedni kampament francuzki. — Pułaski wszedłszy jakby roztargniony, usiadł nie mówiąc słowa. Karol i Rogowski, którzy znając go dobrze, z twarzy czytali uczucia, postrzegli w nim jakąś zmianę, był pogrążony i smutny.
Nie śmiano go pytać, bo w tém usposobieniu wolał milczeć, sądzono, że jakaś przekora w służbie, o którą było nie trudno, zniecierpliwić go musiała.
Karol musiał wyjść dla dopilnowanie nocnych przygotowań jazdy. — Rogowski sam został z wodzem. Siedział tak długo, dając tylko znaki życia, nareszcie wstał, podszedł i nieśmiało się odezwał.
— Coś nam pan generał nie swój, miałożby co zajść niepomyślnego?
— Nie ma nic, rzekł Pułaski. Cóż być może, o czém byś nie wiedział.
— Trudno się domyśleć, ale to widzę, że coś panu kochanemu jest.
Pułaski wstał i kładnąc rękę na ramieniu Rogowskiego, jak był zwykł — szepnął cicho. —
— Pamiętasz ty proroctwo ks. Marka?
— Nie wiem które. —