Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
194

a jak to było w obyczaju dla dowódzców nie szczędząc galonów, guzów i sznurów; teraz włożył prostą szaraczkową taratatkę, a w ręku miał granatową czapkę z siwym barankiem... Twarz była czarna i posępna. Ujrzawszy go żebrak szepnął Skibie — Idź po swego chłopca, nie trzeba czasu tracić.
— Po kogo? spytał dosłyszawszy Kazimierz.
— Daje ci Bóg poczciwego towarzysza — którego potrzeba wziąć z tąd, bo się krajowi przydać może.. niech idzie na surową szkołę wygnania. Nie znasz go ani z imienia ani nazwiska; ale oto ten zań ręczy i prosi za nim.
— Modlę się — dodał Skiba.
— Każecie, wezmę rzekł łagodnie przybyły — ale ojcze, ojcze! na tę drogę wygnania, nędzy i tęsknoty za krajem, za ojczyzną ukochaną.. a! daj mi krzyż swój i błogosławieństwo.. błogosławieństwo Abrahama i Jakuba, któreby ulżyło bolu a pomagało dźwigać ciężar... Zlituj się słabości ludzkiéj.
Właśnie gdy to mówił, starzec z pod sukni dobył kilka par szkaplerzy i żegnając je drżącą dłonią, modlił się.
— Jedne z nich są dla ciebie, te dla twych