Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Luboniu — rzekł — z dzieckiem macie prawo czynić, co chcecie, ale u nas teraz chrześcijany mnożą się co dzień... trzeba nam to cierpieć... nie damy rady... Boga mają snadź silnego, bo nasi bogowie mu się obronić nie mogą!
Wymówiwszy te słowa kniaź głową skinął i wyszedł.
Luboń, który dłużej tu pozostać nie myślał, wymknął się ze dworu, siadł na koń i pojechał do domu.
Tymczasem Włast powraca zwolna do zdrowia przy troskliwem pielęgnowaniu Jarczychy i Jarmirza. Dobre jadło, napoje, powietrze, spoczynek może dzielniej jeszcze pomagały od leków. Już wstawać poczynał, gdy pewnego dnia Jarczycha przyszła z nowiną, że stary Luboń śmiertelnie się rozchorował. Ktoś z sąsiadów dał znać o tem na dwór, z dodatkiem, że teraz w Krasnejgórze parobcy kradną całe mienie, podczas kiedy Luboń leży śmiertelną dotknięty chorobą.
Włast przeraził się strasznie tą nowiną. Czuł się niemal winnym nieszczęścia, które ojca spotkało, więc rwał się na gwałt powracać do Krasnejgóry. Nie szło mu o mienie ale o obowiązki dziecka względem ojca. Napróżno Dobrosław i Jarmirz wstrzymywali go; wreszcie dali mu konie. Jarmirz zrazu nie śmiał mu towarzyszyć, potem zawstydzony męstwem Własta, powiedział, że go nie opuści i pojechali razem.