Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu już panował ten Bóg wielki, jedyny, potężny, któremu on poganin nie kłaniał się jeszcze.
Wszędzie po drodze spotykali ślady świeżego jeszcze nawrócenia, powycinane gaje święte, obalone ołtarze stare, krynic pozatykane niedawno krzyże drewniane, a ściany rozwalonych świątyń zielskiem porosłe, wśród których wznosiły się także znaki nowej wiary.
Na ten widok zniszczenia, wydający mu się świętokradztwem, twarz Mieszka płonęła gniewem; dziwił się, iż starzy bogowie krzywdy swej nie pomścili i mimowolnie budziła się w nim wątpliwość o ich sile.
Z temi w duszy wrażeniami Mieszko przybył pod Bolesławową Pragę.
Za łąką, na której odpoczywali, gaj się z tej strony poczynał gęsty i osłaniał kawał zielonej murawy, tworząc brzegi Wełtawy, która mrucząc swe czyste toczyła wały. Cicho było i chłodno w ustroniu, od oczu ludzkich zakrytem. Na falach rzeki tuż u brzegu kołysało się kilka czółen, a z nich właśnie gromadka strojnych dziewcząt wysiadała na murawę nadbrzeżną. Wśród wieńca dziewcząt, jak gdyby dobranych do wieku i miary stała urodziwa dziewica, którą po stroju i twarzy poznać było można jako panią. Głową całą, wzrostem bujnym, przewyższała towarzyszki, a postawą poważną i dumną ośmielała wszystkie. Rysy jej twarzy ostro się znaczyły i dobitnie, coś męskiego miały