Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wigman usłyszawszy ją, słabą ręką porwał za miecz, chciał wstać, ale sił już nie miał.
Wtem na progu ukazali się ścigający niedobitków ludzie Mieszka, kilku prostych ciurów. Z podniesionemi pałkami i okrzykiem radości otoczyli Wigmana, wołając, aby się poddał.
— Ja? wam?... nigdy!... Niech tu przyjdzie wasz kniaź, jemu tylko mój miecz oddam...
Wigman słabł widocznie, lecz oczy mu jeszcze groźno błyszczały.
Wtem do izby wkroczył Sydbor, po którego jeden z ciurów pobiegł do lasu.
— Poddaj się, lub zginiesz! — zawołał.
— Ktoś ty? — zapytał Wigman.
— Brat jestem Mieszka.
— Więc oddaj bratu ten miecz zwyciężonego Wigmana — rzekł słabym głosem rycerz, podając miecz Sydborowi — i powiedz mu, niech go odeśle przyjacielowi swemu, cesarzowi Ottonowi, on wdzięczny mu za to będzie... wynagrodzi go pewno!... A teraz dajcie mi umrzeć spokojnie...
Potem padł n a kolana i modlił się długo i gorąco. W tej przedśmiertnej modlitwie było coś tak przejmującego, że ludzie wszyscy odstąpili od niego z trwogą i poszanowaniem. On nie widział już nikogo, ze krwią razem popłynęły mu łzy, — modlił się długo, wreszcie zsunął się powoli na ziemię i skonał.